Miała kiedyś plan. Będzie pracować tak do pięćdziesiątki, a potem pojedzie w podróż, taką bez końca. Najlepiej do Afryki.
I będzie opiekować się szympansami. Przecież ma dar do zwierząt. Słucha ich, a one idą za nią jak psy. Lisy, lamy, jeżozwierze, dzikie świnie, które wykarmiła butelką. Wie, kiedy cierpią i kiedy są szczęśliwe. Wszystkie z wyjątkiem koni. Dlaczego więc teraz, kiedy dzieci odchowane i byt zapewniony, nie miałyby to być szympansy? Ale życie miało własny plan.
– Właściwie nigdy nie pracowałam... Uprawiałam ogród i dbałam o zwierzęta. A kiedy umarł mąż, musiałam zakasać rękawy, wstawać przed świtem, kłaść się po zmierzchu, zawierać kontrakty i szefować ludziom. Co tam ludziom, samym facetom. Twardzielom. I tak spotkał ją czas. Zaskoczony, że kobieta może być taka piękna.
– Czas na marzenia – postanowiła. Zostawiła córkom firmę i zwierzęta, spakowała plecak i ruszyła do Egiptu. Z Eugeniuszem, mężczyzną, któremu nie musi szefować. Pierwszy łyk Afryki ją rozczarował. Zachorowała. Woda w świecie nie była taka, jak w domu. Jak Kapellanka.
Dwa dni i już po marzeniach
Lidia Jachyra jest z miasta. Z Lubina. Pamięta go z czasów, zanim odkryto miedź. Z małomiasteczkowych czasów brukowanej uliczki, złotych drobin kurzu w nieruchomym powietrzu, pierwszych pocałunków i hałaśliwych, targowych dni. I pamięta, jak to wszystko zmieniło się nagle i nieodwracalnie, gdy Lubin stał się stolicą polskiej miedzi, najszybciej rozwijającym się miastem w naszym kawałku Europy. Ale nie to było ważne. Tylko babcina chata w odległej Górce, gdzie Lidia spędzała wakacje.
– W domu nie było prądu, siedziało się do zmierzchu na dworze, lampa naftowa, radio na baterie i mycie w miednicy jedno po drugim – w oczach wciąż ma tamten blask i tamten mrok. To było piękne przeżycie dla dziewczynki z miasta iść o świtaniu na pole podbierać ziemniaki. Wsunąć rękę w ciepłą, mokrą ziemię pod krzakiem i wymacać bulwy. Czy są dość duże, żeby je mieć na obiad, czy jeszcze powinny podrosnąć. Nauczyła się, jak wybrać z krzaka największe, jeszcze zielone pomidory i schować w szufladzie. Tu dojrzewają wcześniej i nie wysysają życia z krzewów.
– Mama była moim największym przyjacielem. Kiedy odeszła, nie było sensu, żebym mieszkała dalej w Lubinie. Zrobiłam najbardziej niezwykłą rzecz w życiu. Pojechałam do Namysłowa, kupiłam tekturowy domek z gotowych elementów, 52 m2, wzięłam namiot, dwójkę dzieci i zamieszkałam na wsi, nad studnią.
Rudy szetland do ogródka
Od tej pory jej pracą był ogród. Aż kiedyś przy kawie przeczytała, że w Rybnicy ktoś ma do sprzedania konie. Zadzwoniła.
– Syna nie ma – głos starszej pani był miły, przywodził na myśl papiloty – poszedł do parku paść kucyki.
Pojechała. W parku pasły się trzy długowłose szetlandy: czarny, pstrokaty i rudy. Kupiła rudego, bo nigdy jeszcze nie widziała takiego konia. Sprzedający obiecał, że przywiezie go do Podgórek następnego dnia. Przywiózł dużym fiatem kombi. W bagażniku. Był spętany jak paczka na poczcie. Ale żywy. Zamieszkał w ogrodzie zamiast psa. Kiedy myła okna, wyciągał jej szmatę z kieszeni fartucha.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.