W jedną z niedziel 1863 roku pewien podróżnik-dziennikarz wszedł na niedzielną mszę do kościoła w Szadku, w Priwislanskim Kraju. I dostał zawrotów głowy od niezwykłych woni. "Gdzie lud zgromadzony, tam już się jest jakby w składzie gorzalnianym" - pisał. Większość królewiackich wiosek bezustannie cuchnęła pitą lub już trawioną wódą.
Właściwie trudno się dziwić. Co to za życie: harować od rana do wieczora na pańskim za darmo, a na przednówku przymierać głodem w norze wespół z ostatnim wychudłym prosiakiem, kurą, brudną babą i wrzeszczącymi bachorami. Tak było jeszcze ponad 100 lat temu koło Warszawy. Ba, pamiętam PGR w Falentach pod Raszynem, 3 kilometry od stolicy, gdzie polepa z gliny, kury, słoma, pijany chłop, baba i usmarkane dzieci - wszyscy razem w jednej izbie. A gorzałka dawała namiastkę wolności i szczęścia. Była lekiem na całe zło. Chłopi polscy pod carskimi rządami w XIX wieku na ogół nie chcieli bez niej pracować. Podobnie w Galicji. Odcięcie ich od gorzałki groziłoby katastrofą społeczno-ekonomiczną kraju. Przynosiła przecież właścicielom gorzelni, dziedzicom i karczmarzom Żydom ogromny dochód!
Dzierżawcy ziemscy w dawnym Królestwie Polskim, chcąc ściągnąć parobków do roboty, dawali gorzałkę już nie trzy, jak nakazywał zwyczaj, ale pięć razy dziennie. Doszło do tego, że chłop królewiacki, zamiast rano zjeść kawałek chleba, pił kwaterkę "szumówki". Kilkuletnie dziewczynki godziły się iść do pielenia czy zbiorów tylko tam, gdzie ją podawano. Podchmielone matki wlewały ją niemowlakom w gardła "dla utulenia płaczu". Pięćdziesięcioletni, wyniszczeni "starcy" umierali z butelką pod słomą.
Dlaczego Polacy w tak szybkim tempie uzależniali się od alkoholu? Obok rozczarowań związanych z utratą wolności, do polskiego jadłospisu wdarł się kartofel, czyli ziemniak. Wprawdzie sycił głód, ale też łatwo dało się z niego wyrobić spirytus. Na dodatek w 1822 roku pojawił się w Warszawie nowy, wydajniejszy aparat destylacyjny słynnego gorzelnika Pistoriusza, skopiowany z berlińskiego oryginału. Produkcja coraz smaczniejszej gorzałki i okowity ruszyła pełną parą.
Pili niemal wszyscy poeci, ale uzależniali się tylko niektórzy. Jak Stanisław Przybyszewski, "nie wierzący w prawdę", zatapiający się w szatanie, nicości, rozpuście, kobietach, delirkach - wszystko dzięki pitemu codziennie alkoholowi. Ale i sam mistrz "czarnych mszy" dostrzegał, że obok "wesołego alkoholu" jest "smutny alkohol. Ten, który był najprawdopodobniej przyczyną strącenia aniołów do piekieł", na dnie którego jest zaprzepaszczenie i zagłada, samounicestwienie.
"Chopin, gdyby jeszcze żył, toby pił" - pisał Stanisław Wyspiański, prześmiewając Przybyszewskiego i jego wizję świata. Podobno premiera "Wesela" była swoistym otrzeźwieniem dla pijackiej bohemy i "spłoszyła cyganerię" krakowską. Jednocześnie tenże wielki poeta i malarz za kołnierz nie wylewał. Łatwo się pisze i dywaguje, ale niechże ktoś przeżyje atak delirium tremens, to mu się odechce życia... bez wódki. Szczęśliwie odechciało się jednak pić kilku świetnie zapowiadającym się alkoholowo artystycznym "cyganom". Zdołali wyrwać się z transu. Na przykład Boya-Żeleńskiego ogarnęła taka wstrzemięźliwość, że na cotygodniowych spotkaniach w jego mieszkaniu przy Smolnej w Warszawie podawano już tylko herbatkę (może dlatego, że jako lekarz znał skutki nałogu).
dla zalogowanych użytkowników serwisu.